Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-5.djvu/61

Ta strona została uwierzytelniona.

— Wiem, że znacie. Najszlachetniejsza duszą, ale mnie nienawidzi, o już oddawna nienawidzi mnie i zasłużenie, całkiem zasłużenie.
— Katarzyna Iwanówna? — Przemówił ze zdziwieniem sędzia śledczy. Prokurator słuchał uważnie.
— Nie wymawiajcie jej imienia. I tak podły jestem, że ją tu wspomniałem. Otóż ona nienawidziła mnie oddawna, od samego początku. Jeszcze tam, w mieszkaniu mojem. Chociaż to do rzeczy nie należy. Nie godni jesteście wiedzieć o tem. Otóż wezwała mnie do siebie i dała mi trzy tysiące, abym je przesłał do Moskwy siostrze jej, że niby sama nie mogła się tem zająć. Było to właśnie w owej fatalnej chwili, gdym poznał drugą, tę moją dzisiejszą, którąście tam zamknęli na dole, słowem Gruszę. Porwałem ją wtedy i przyjechałem z nią tutaj, do Mokroje i przehulałem w jej towarzystwie połowę tych trzech tysięcy, t. j. półtora tysiąca. Druga zaś połowa została, zaszyłem ją w woreczku i nosiłem przy sobie, aż do wczorajszego dnia, — wczoraj dopiero wyprułem te pieniądze i straciłem je, t. j. nie zupełnie, bo te osiemset rubli, które wzięliście odemnie, to jest właśnie reszta z owego półtora tysiąca.
— Jakto? Przecież wszyscy wiedzą, że straciłeś pan wówczas trzy tysiące, a nie półtora.
— Kto liczył? Przed kim zdawałem rachunek?
— Zmiłuj się pan. Przecież tak sam utrzymywałeś zawsze, że straciłeś tam trzy tysiące.
— Mówiłem, opowiadałem głośno i całe miasto trąbiło o tych trzech tysiącach, a mimo to, stra-