Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-5.djvu/69

Ta strona została uwierzytelniona.

Wszyscy byli niesłychanie znużeni, Mitia bezmyślnie patrzył w okno. Na dworze padał drobny deszcz i tłukł gęstemi kroplami w pozieleniałe szybki starych okien. Pod oknem biegł szary, błotnisty gościniec, gubiący się gdzieś w deszczowej mgle, a z drugiej strony czerniły się dachy wioskowych chat, wyglądających jeszcze biedniej i nędzniej w tej deszczowej pluchocie. Mitia przypomniał sobie złotokędzierzawego Feba, przy którego słonecznych promieniach zamierzał wczoraj jeszcze pożegnać się na zawsze z życiem.
— W taki ranek byłoby jeszcze lepiej — pomyślał.
Sędzia oświadczył, że czuje się wyczerpany i pokrzepiłby się chętnie herbatą i zakąską. Prokurator sprzeciwił się gruntownemu posiłkowi, nie było jeszcze na to czasu, należało wpierw przesłuchać świadków. Ostatecznie przyniesiono herbatę. Na uprzejme nalegania sędziego, wypił i Mitia szklankę, mimo, że w pierwszej chwili odmawiał stanowczo. Był on także ogromnie wyczerpany, wszystko zaczęło mu latać przed oczami i doznawał co chwila zawrotu głowy. Wprowadzono potem kolejno świadków. W przesłuchiwaniu ich sędziowie kładli głównie nacisk na określenie wysokości kwoty, którą Mitia przyniósł z sobą do Morkoje, te wszystkie zeznania były dla niego niekorzystne. Wszyscy świadkowie słyszeli o trzech tysiącach i nie przypuszczali, aby ich mogło być mniej.
Wprowadzono najpierw gospodarza oberży, Tryfona Borysicza. Wszedł pewnym krokiem, poważny i zachmurzony, nadając sobie pozory obu-