rzonej cnoty, zdawał się być niesłychanie zgorszony postępowaniem obwinionego. Powiedział stanowczo, że przed miesiącem Dymitr Fedorowicz wydał tu całe trzy tysiące rubli.
— Sami cyganie wyciągnęli z niego najmniej tysiąc.
— Nie było i pięciuset — mruknął ze swego miejsca Mitia.
— Więcej, niż tysiąc, Dymitrze Fedorowiczu — obstawał przy swojem Tryfon. — Cyganie, wiadomo, naród chciwy, złodzieje i koniokrady. Ciskaliście pieniądze, a te szelmy brały, co popadło. Wygnała ich policya, a żeby nie to, sami by zaświadczyli, jak się wówczas przy was pożywili. Sam widziałem u was w rękach pieniądze, daleko więcej, niż półtora tysiąca. Liczyć, nie liczyłem, ale i na oko można poznać. Bogu dziękować, nieraz się przecież widziało gruby grosz.
Zapytany, ile pieniędzy Dymitr przyniósł wczoraj, Tryfon odpowiedział, że sam słyszał z ust obwinionego o trzech tysiącach.
— Czyż naprawdę mówiłem to sam? — spytał Dymitr...
— Napewno mówiliście to sami, zaraz po przyjeździe, słyszał Andrzej, wasz furman, jeszcze ten jest i może zaświadczyć. A potem, kiedyście weszli do izby, toście krzyczeli na głos, że zostawicie tu razem sześć tysięcy, niby trzy pierwej, a teraz znowu trzy, słyszał to Tomasz Kałganow, blizko stał.
Zeznanie o sześciu tysiącach podobało się bardzo prokuratorowi.
Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-5.djvu/70
Ta strona została uwierzytelniona.