Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-5.djvu/75

Ta strona została uwierzytelniona.

mowem, a tylko chciałabym zaczekać na dole, aż śledztwo skończy się zupełnie.
Po wyjściu jej, badano innych jeszcze świadków, poczem przystąpiono do ostatecznego zredagowania protokułu. Mitia poszedł w drugi kąt pokoju, a usiadłszy na dużym kufrze gospodarza, przykrytym dywanem, położył się na nim zwolna, a potem zasnął, sam nie wiedząc kiedy.
Miał wówczas dziwny sen, nie związany niczem z teraźniejszem jego położeniem. Śniło mu się, że jedzie gdzieś stepem szerokim, w miejscu, gdzie bywał niegdyś, służąc jeszcze w wojsku. Jedzie telegą, a wiezie go chłop z rudą brodą, siedzący na koźle. Zimno i śnieg pada dużymi, mokrymi płatkami, które, upadłszy na ziemię, tają natychmiast. Wiezie go chłop, przybrany w szarą wiejską kapotę, pogania szybko i biczem macha; nie stary jeszcze, ma lat najwyżej pięćdziesiąt. Ot, niedaleko już wieś! Widać już czarne, przeczarne izby, do połowy zgorzałe, z których sterczą czarne, okopcone belki. A przy wjeździe do wsi zebrało się dużo, dużo bab, cały tłum. Wszystkie chude, twarze jakieś wygłodzone, skóra na nich spalona, twarda; jedna, zwłaszcza, z brzegu, wysoka, koścista, lat może czterdzieści, a może dwadzieścia, poznać nie można. A na ręku trzymała dziecko płaczące. Piersi jej wyschły widocznie, ani kropli w nich mleka i dziecko płacze, płacze, nagie ramionka wyciąga, piąstki zaciska i drży całe od chłodu.
— Czego ono płacze? — pyta Mitia swego woźnicy, mijając wprędce całą gromadę.