Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-5.djvu/77

Ta strona została uwierzytelniona.

nie opuszczę cię już nigdy — rozlega się obok niego miły, dźwięczny głos Gruszy, która przemawia z takiem uczuciem. I wówczas zapłonęło w nim serce i zapragnęło dążyć gdzieś do nowego światła, i żyć, żyć! Iść gdzieś, iść, coraz dalej, i to prędzej, prędzej, zaraz.
— Co? gdzie? — zawołał, otwierając oczy i siadając nagle na skrzyni. Zbudził się jakby z omdlenia i uśmiechał się promiennie. Nad sobą ujrzał Mikołaja Parfenowicza, który nalegał usilnie, aby wysłuchał czytania protokułu i podpisał takowy. Domyślił się Mitia, że spać musiał z godzinę, a może więcej, nie słuchał jednak, co mówił Mikołaj Parfenowicz, a uderzyło go tylko to, że ktoś, w czasie jego snu, podsunął mu pod głowę poduszkę.
— Kto podłożył mi pod głowę poduszkę? Kto był taki dobry? — zawołał z nagłym zachwytem, ze łzami prawie w głosie, jakby mu niewiem jakie wyświadczono dobrodziejstwo.
Dobroczyńca jednak pozostał nieznany. Być może, zrobił to któryś z żołnierzy, lub też pisarz Mikołaja Parfenowicza. W każdym razie, Mitia był niesłychanie wzruszony, głos jego drżał od łez. Zbliżył się do stołu i oświadczył, że gotów jest podpisać wszystko, czego od niego zażądają.
— Piękny sen miałem, panowie! — rzekł dziwnym jakimś głosem, z twarzą rozpromienioną od szczęścia.
Po powtórnem odczytaniu i podpisaniu protokułu, sędzia oznajmił Miti tonem ściśle urzędowym, że od tej chwili nie jest już wolny i odstawiony będzie pod ścisłą strażą do więzienia.