Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-5.djvu/85

Ta strona została uwierzytelniona.

Zostawiłam dozorcy, żeby mu wieczorem podał i powiedziałam, że jeśli ich dziś nie zje, to znaczy, że mu nic nie potrzeba, bo się tylko złością swoją i jadem żywi. Takem i odeszła.
— Czy uwierzysz, że ile razy przyjdę, to się zawsze pokłócimy.
— O cóż wam dziś poszło?
— Wyobraź sobie zazdrosny jest i o kogo? o mego pierwszego. „Ty jego — powiada — znowu trzymasz” ciągle, ciągle, robi mi sceny. Nawet o Samsonowa.
— Przecież wiedział o wszystkiem.
— Ależ wiedział, naturalnie, a dziś raptem łajać mnie zaczął. Wstyd powtarzać, co gadał. Dureń! Rakitka tam u niego siedzi, może on go buntuje.
— Kocha cię bardzo i dlatego zazdrosny, a teraz jeszcze rozdrażniony.
— Jak niema być rozdrażniony, kiedy jutro sąd.
— Dlatego też poszłam do niego, chciałam mu jakie słowo jeszcze od siebie powiedzieć. Mnie samej strasznie pomyśleć, co jutro będzie. A on zamiast o tem, sceny mi robi o tamtego. O jednego Maksymuszkę nie jest zazdrosny.
— Moja żona była o mnie bardzo zazdrosna, — ujął się za sobą Maksymow.
— Także gadanie! Ktoby tam o ciebie był zazdrosny.
— Ależ tak, bardzo była zazdrosna o każdą pokojówkę.
— Cicho bądź, Maksymuszka! głupstwa nie