Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-5.djvu/87

Ta strona została uwierzytelniona.

— E! głupi ty Alosza, nic nie rozumiesz.
Myślisz, że gniewałabym się na niego o to, że jestem taka? Ale on to wszystko udaje, bo sam jest winien. Przecież ślepa nie jestem i widzę.
Przychodzę dziś do niego, a on mi o Kati gada. Że taka i taka. Że mu doktora z Moskwy wypisała i adwokata najlepszego, żeby go niby bronić. W oczy mi ją chwalił, bezwstydnik!
A teraz na mnie chce zwalić winę, żeby sobie mógł z Katią pozwolić. Ot co! umyślnie zazdrosnego udaje, umyślnie mówię... tylko, że ja...
Nieskończyła i rozpłakała się głośno.
— On nie kocha Katarzyny Iwanówny, — zaprzeczył stanowczo Alosza.
— No, już sama osądzę kocha, czy nie kocha, — zagroziła Grusza. I Alosza aż zdziwił się, widząc, jak w jednej chwili zmieniła się jej twarz, wyrazem głuchej złości, która zupełnie skaziła jej urodę.
— Ale dość już tych głupstw! — rzekła po chwili.
Nie po to cię wezwałam. Jutro sąd. Co będzie, co? Przecież to lokaj zabił, Smerdiakow.
A nikt się o to nie troszczy, nikt nie zapytał.
Pójdź sam do adwokata Alosza — opowiedz mu.
— Smerdiakowa badali i to bardzo ściśle! doszli jednak do przekonania, że to nie on. — On zresztą chory teraz — naprawdę chory.
— Poszedłbyś sam do tego adwokata — sprowadziła go podobno Katia, za trzy tysiące rubli.
— Złożyliśmy się na to we trójkę, brat Iwan,