Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-6.djvu/129

Ta strona została uwierzytelniona.

pamiętasz, tam, w Moskwie, i żeby powiedzieć ci raz jeszcze, żeś ty szczęściem mojem, bóstwem mojem, że cię kocham szalenie. — Mówiąc to przycisnęła chciwie usta do jego ręki.
Alosza patrzył na to osłupiały, zmieszany, nie spodziewał się takiej sceny.
— Miłość umarła, Mitia, — mówiła Katarzyna, — ale przeszłość pozostanie, pamiętaj o przeszłości i przez jedną chwilę pomówmy o tem, coby być mogło. Dziś ty kochasz inną, ja kocham innego — ale i tak kochać cię będę zawsze i ty kochaj mnie, o kochaj! — dodała prawie głośno.
— Będę, będę cię kochał, — powtarzał Mitia, oddychając ciężko, po każdem słowie. — I wiesz, Katia, pięć dni temu, w sądzie, kochałem cię naprawdę, w chwili, gdy cię wynoszono omdlałą. Tak już wiecznie będzie z nami.
Mówili sobie rzeczy szalone, może nawet nieprawdziwe, w każdym razie mówili je w dobrej wierze.
— Katiu! — Zawołał nagle Mitia, — czy wierzysz, że jestem mordercą? t. j. wiem, że teraz nie wierzysz, ale wtedy, gdyś mnie oskarżała, wierzyłaś w to? powiedz.
— Nigdy, ani na chwilę, nienawidziłam cię i dlatego wmawiałam to w siebie umyślnie i może na jedno mgnienie uwierzyłam, ale już, kończąc oskarżenie, wiedziałam, że to fałsz. Wszakże przyszłam tu głównie po to, aby ci dać zadośćuczynienie, ukarać siebie. Zapomniałam, że po to tylko, — szepnęła, a z twarzy jej znikł wyraz rozkochania, goszczący na niej przed chwilą.