Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-6.djvu/25

Ta strona została uwierzytelniona.

którym zostało jeszcze sumienie i honor. Widzisz, co to znaczy wprowadzać reformy na grunt nieprzygotowany, i to jeszcze reformy wzięte od obcych, czyste szaleństwo... Już lepsze były dawne płomienie.
Otóż ten skazany na kwadrylion postał chwilę, popatrzył, a potem położył się w poprzek gościńca, wołając: „Nie chcę, nie pójdę, z zasady nie pójdę.” Wyobraź sobie duszę oświeconego rosyjskiego ateusza, zmieszaną z duszą proroka Jonasza, pokutującego trzy dni i trzy noce w żołądku wieloryba, a będziesz miał pojęcie o charakterze leżącego na gościńcu myśliciela.
— Na czemże on leżał?
— Jakto na czem? Już tam musiało być coś, na czem można było leżeć.
— A to zuch! — krzyknął Iwan z nagłem ożywieniem. — I cóż? czy jeszcze tam leży?
— Właśnie, że nie. Poleżał tysiąc lat, a potem wstał i zaczął iść.
— Osioł! — krzyknął Iwan, śmiejąc się nerwowo. A potem zaczął się namyślać nad czemś z pewnym wysiłkiem. — Czyż to nie wszystko jedno leżeć, czy też iść tyle kilometrów. Przecież toby musiało trwać bilion lat.
— Obliczasz według teraźniejszych ziemskich pojęć, a przecież wasza teraźniejsza ziemia zmieniła się już może jakie bilion razy. Zamierała i znowu odżywała, zamarzała, pękała, rozpadała się, rozkładała na pierwiastki i znów skupiała się, pokrywała się wodami, stawała się kometą, słońcem i znów ziemią, a zawsze według