Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-6.djvu/28

Ta strona została uwierzytelniona.

i gotów jesteś powlec się na pustynię, aby tam szukać zbawienia.
— Jakto, łotrze! Więc to niby dla mego zbawienia robisz to wszystko?
— Trzeba raz w życiu spełnić dobry uczynek. Ale ty, jak widzę, wciąż jesteś zły na mnie.
— Błaźnie! A kusiłeś ty kiedy takich, co żywią się korzonkami i lata całe modlą się na pustyni, aż ciało ich mchem porośnie?
— Ależ gołąbku. Tem się właśnie głównie trudniłem. O całym świecie zapomnieć można dla jednego z takich. Taka dusza to brylant bezcenny, przedstawiający dla nas tysiąc razy większą wartość od całych konstelacyi gwiezdnych. A wiesz, wśród ludzi takich spotykałem umysły, nie ustępujące ci ani odrobinę pod względem rozwoju (choć temu nie uwierzysz). Nie masz wyobrażenia, jaka bezdeń wiary i niewiary mieścić się może jednocześnie w duszy takiego człowieka. Nieraz o włos prawie tylko znajdują się od najgłębszego upadku na same, zda się, dno.
— Ale mimo, to nie upadają, a ty odchodzisz z nosem.
— Lepiej z nosem, niż wcale bez nosa, jak mówił pewien markiz, którego choroba pozbawiła nosa — zauważył sentencyonalnie gość.
— Głupi żart! — ofuknął go Iwan.
— Przyjacielu, niema się o co gniewać, chciałem cię tylko rozśmieszyć. Ów nieszczęsny markiz zastrzelił się z rozpaczy, a ja byłem przy nim do ostatniej chwili i miałem z tego duży kłopot. Ale, bo widzisz, wszystko zależy od zapatry-