Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-6.djvu/37

Ta strona została uwierzytelniona.

— Dlaczego świece wypalone? Czy to już późno?
— Północ już — odparł Alosza.
— Nie! nie! — zawołał nagle Iwan — to nie był sen. On tu był, siedział tu, na tej kanapie. W chwili, gdyś stukał do okna, rzuciłem w niego szklanką.
Przychodził i pierwej, ale wtedy spałem. To jest nie spałem, ale widzisz, ja teraz miewam takie sny, jakby nie sny, a widzenia na jawie. Ale dziś on tu był, siedział tu, na tem miejscu. On jest głupi, o, strasznie głupi — zaśmiał się znów Iwan i chodzić zaczął po pokoju.
— Kto głupi? O kim ty mówisz, bracie? — pytał niespokojnie Alosza.
— Dyabeł! Znęcił się do mnie i chodzi, był już dwa, czy trzy razy. Śmiał się dziś ze mnie, że mnie to gniewa, że odwiedza mnie w postaci prostego dyabła, nie jako szatan ze skrzydłami, opalonemi w płomieniach, ukazujący się wśród gromów i błyskawic. Ale bo też z niego, w istocie, prostacki, podły dyabeł, całkiem licha figura. Samozwaniec. Z pewnością musi mieć pod suknią długi, bury ogon.
Ale słuchaj, Alosza, tyś pewnie zziębnięty, na dworze taka zamieć. C’est a ne pas mettre un chien dehors.
Alosza prędko pobiegł do umywalni, umoczył ręcznik w zimnej wodzie, zmusił Iwana, aby się położył i dał mu zimny okład na głowę.
— Słuchaj! — mówił dalej Iwan, który stał się raptem bardzo rozmowny — co ja ci mówiłem o Li-