Strona:F. Dostojewski - Bracia Karamazow cz-6.djvu/74

Ta strona została uwierzytelniona.

— Pozwólcie mi, panowie, odejść, czuję się bardzo słaby.
I, nie czekając na odpowiedź, zawrócił się i odszedł, ale wkrótce zatrzymał się znów, nie przeszedłszy nawet czterech kroków, uśmiechnął się cicho i, jakgdyby obmyśliwszy coś, powrócił na dawne miejsce.
— Prześwietny sądzie! Jestem teraz, jak ta chłopska dziewka, którą wieść mają do ślubu i chodzą za nią z wiankiem, a ona odpowiada: „Zechcę — wskoczę, nie zechcę — nie wskoczę.”
— Co pan chcesz przez to powiedzieć? — spytał surowo przewodniczący.
— A ot! — rzekł Iwan Fedorowicz, wydobywając z zanadrza paczkę banknotów, oto pieniądze, z powodu których zamordowano mego ojca, te same, które były w tej kopercie, — dodał, kładąc je na stół, na którym zgromadzono wszystskie przedmioty, stanowiące materyał dowodowy. — Panie sędzio, proszę je wziąć, gdzie je mam złożyć?
Sędzia wziął paczkę i podał ją przewodniczącemu.
— Jakim sposobem pieniądze te znalazły się w pańskiem ręku? Jeżeli to wogóle te same? — pytał ze zdziwieniem przewodniczący.
— Otrzymałem je od Smerdiakowa, mordercy, na parę chwil przed jego samobójstwem. To on zabił mego ojca, a nie brat, a ja go do tego doprowadziłem. I któż nie pragnie śmierci ojca?
— Czy pan jest przy zdrowych zmysłach? — wyrwało się mimowoli przewodniczącemu.