— Musi mieć dobre serce — myślała Elżunia — a on odgadując widocznie jej sympatyę, spoglądał zawsze na nią przyjaźnie i często o coś zapytywał.
Kiedy służący otworzył drzwi, wchodząc, usłyszała, że młodzi ludzie śmiali się, widocznie bawili się dobrze, a potem głos stryja wołającego o konie.
— Więc wyjeżdża — i serce Elżuni o mało nie zamarło — trzeba iść prędzej. Zbiegła ze schodów i weszła do saloniku, przez który pan de Rochemont przechodzić musiał. Po chwili drzwi się otworzyły i wszedł wuj z przyjacielem, ale nie spostrzegłszy dziewczynki skierowali się obaj ku wyjściu.
— Stryju! — zawołała Elżunia blednąc z wrażenia i bojaźni.
Bertrand odwrócił się, i ujrzawszy przed sobą drobną postać w czarnej sukience, z śmiertelnie bladą twarzyczką, uczuł coś nakształt gniewu, spieszył się, nie miał czasu.
— Czego chcesz? — zapytał — czemu tu jesteś i dla czego tak czarno ubrana.
— Stryju — rzekła Elżunia, a głos jej zamierał w piersiach — chciałam cię prosić o pieniądze, o dużo pieniędzy. Są mi koniecznie potrzebne, dostałam list od proboszcza, zaraza tam panuje, ludzie chorują. Muszę im posłać pieniędzy.
Bertrand wzruszył ramionami.
— Proboszcz potrzebuje pieniędzy? Moje dziecko, muszę się dowiedzieć bliższych szczegółów, zasięgnąć informacyi. Masz znaczny majątek, lecz jestem
Strona:F. H. Burnett - Klejnoty ciotki Klotyldy.djvu/10
Ta strona została uwierzytelniona.