służbie. Wszyscy ludzie kochali Elżunię, bo była zawsze uprzejmą i dobrą dla nich.
Cały dzień ten spędziła przy oknie nie widząc co się na ulicy dzieje. Myśli jej odbiegły daleko, daleko. Duszą była w swojej normandzkiej wiosce, gdzie dotąd spędzała zawsze święta Bożego Narodzenia: Ile ona wtenczas pieniędzy, ile podarunków rozdawała! Nie omijała ani jednej rodziny, pamiętała o każdem dziecku. A kościołek jak pięknie wyglądał, przybrany wszystkimi krzewami i kwiatami z cieplarni zamkowych. Tylko dla tego je utrzymywano, panna de Rochemont nie byłaby pozwoliła sobie na taki zbytek.
A w tym roku nie będzie kwiatów w kościołku, cieplarnie opustoszały, ogrodników oddalono. W tym roku kościół będzie ciemny i pusty, nie będzie radości dla starszych, ani uciechy dla dzieci.
Elżunia zakryła twarz rękoma i płakała gorzkiemi łzami.
— Co robić? Jak dopomódz tutejszym biednym?
Widywała nieraz na ulicach chude i wybladłe twarze, mizerne dzieci i płaczące matki. Dowiedziała się od służby, że w tem wesołem, wielkiem mieście są całe dzielnice zamieszkałe przez nędzarzy, gdzie głód i choroby zabierają wiele ofiar, a więcej jeszcze rozpacz i zwątpienie.
— A teraz taki mróz — myślała Elżunia — wszystko pod śniegiem.
Zapalono już latarnie, kiedy stryj Bertrand wrócił w towarzystwie owego pana z miłem wejrzeniem. Widocznie przejażdżka za miasto już się skończyła.
Strona:F. H. Burnett - Klejnoty ciotki Klotyldy.djvu/12
Ta strona została uwierzytelniona.