Elżunia zwróciła się do doktora, i podnosząc na niego łzami zalane oczy, szepnęła:
— Pan mnie zrozumiesz. Ja skłamać nie chciałam, tylko myślałam, myślałam... oni tyle cierpią... tacy są nieszczęśliwi... tu łkanie jej mowę przerwało.
— Prędko — zawołał dr. Norris, biorąc ją na ręce, jak maleńkie dziecko. Wróćmy do karety, spieszmy się.
— Och! — wykrzyknęła żałośnie Elżunia. A ta kobieta, i dzieci umrą z głodu, dla nich niosłam jedzenie.
— Uspokój się — rzekł doktór łagodnie — dostaną wszystko, a zwróciwszy się do pana de Rochemont dodał:
— Weź kosz i zanieś go tej kobiecie, co siedzi o parę domów dalej.
Musiało być w głosie dr. Norrisa coś, co nakazywało posłuszeństwo, bo stryj Bertrand wypełnił jego zlecenie. On tymczasem postawił Elżunię na ziemi, zdjął palto i owinął ją w nie. Była tak wyczerpana, że nie byłaby w stanie kroku postąpić o własnej sile. Doktor zaniósł ja do karety, gdzie siedziała cichutko, a łzy toczyły się bezustannie po jej bladej twarzyczce.
— Kto wie coby się było stało, gdybyśmy jej nie byli znaleźli — rzekł pan de Rochemont.
— Lepiej nie mówić o tem wcale — zauważył dr. Norris.
— Chciałam dopomódz ubogim — szepnęła Elżunia — nie chciałam nic złego zrobić.
Strona:F. H. Burnett - Klejnoty ciotki Klotyldy.djvu/22
Ta strona została uwierzytelniona.