Strona:F. H. Burnett - Klejnoty ciotki Klotyldy.djvu/24

Ta strona została uwierzytelniona.

Pewnego poranku dr. Norris powróciwszy od swych chorych odwiedził jej stryja, jak to miał zwyczaj czynić codziennie prawie. Nie przyszedł wszakże jak zwykle do pokoju Elżuni, tylko długo rozmawiał z panem de Rochemont, poczem przyszli do niej. Obaj zdawali się być wzruszeni.
— Elżuniu powiedz mi czy chciałabyć zostać pomocnicą doktora w jego praktyce lekarskiej, to jest opiekować się szczególnie wszystkimi ubogimi, których on kiedykolwiek leczyć będzie?
— Wszakże i teraz staram się to czynić stryju.
— No tak, bo tego pragniesz, a wtedy miałabyś już obowiązek, któryby cię niejako krępował.
— Nie lękam się takich obowiązków — odparła wesoło i przyjmuję je ochotnie.
— No w takim razie mój drogi — rzekł pan de Rochemont zwracając się do przyjaciela — nie pozostaje mi jak was pobłogosławić...




W parę miesięcy potem Elżunia poślubiła przyjaciela stryja i zamieszkali razem wszystko troje. Byli bardzo szczęśliwi, bo szczęście swe zakładali na czynieniu dobrze drugim co przychodziło im teraz łatwiej, że mieli po temu środki nie używając znacznego majątku, jedynie na dogadzanie sobie, i wogóle na osobiste przyjemności. Starsza córeczka Elżuni odziedziczyła klejnoty ciotki Klotyldy, były one wszakże zawsze w zachowaniu, bo mała Elżbietka wstępując w ślady matki nie lubiła życia światowego, a wolne chwile poświęcała zajęciom pożytecznym dla drugich.