okruszkami. Za każdym razem, gdy wraca do nory, cała jego rodzina aż piszczy z uciechy. Już potrafię odróżnić trzy rodzaje pisków; innym głosem piszczą szczurzęta, innym pani Melchizedechowa, a jeszcze innym sam Melchizedech.
Ermengarda zaczęła się śmiać.
— Ej Saro! — zawołała. — Jakaś ty zabawna... ale i dobra!
— Wiem, że jestem zabawna — potwierdziła Sara, śmiejąc się wesoło, — a staram się być dobrą.
Przetarła czoło małą, brunatną rączką, a na twarzy pojawił się wyraz smutku i rozrzewnienia.
— Tatuś zawsze śmiał się ze mnie, nazywał mnie dziwaczką, ale bardzo mu się podobały moje wymysły i urojenia. Trudno, nie poradzę nic na to, że mam żyłkę do różnych pomysłów. Gdybym jej nie miała, napewnobym nie potrafiła żyć... przynajmniej nie potrafiłabym żyć tutaj — dodała ściszonym głosem, rozglądając się po pokoju.
Ermengarda, jak zwykle, nie mogła się oprzeć ciekawości.
— Gdy ty mi opowiadasz o jakiejś rzeczy, zawsze mi się wydaje, jak gdyby ona nabierała rzeczywistości. Naprzykład o Melchizedechu tak mówisz, jakby to była jakaś osoba.
— Bo też on jest osobą — odpowiedziała Sara. —
Strona:F. H. Burnett - Mała księżniczka.djvu/160
Ta strona została skorygowana.