koju i popatrzeć na swego „przyjaciela“. Gdy na ulicy nie było nikogo, zatrzymywała się i trzymając się żelaznej poręczy, życzyła mu dobrej nocy — jak gdyby on mógł posłyszeć jej życzenie.
— Choćby pan nawet nie słyszał tego życzenia, to może pan je odczuje — mówiła w duchu. — Kto wie, może życzliwe myśli trafiają do ludzi nawet przez drzwi, okna i ściany. Może więc i pan odczuje jakieś ciepło i ukojenie, gdy ja tu stoję na dworze i życzę panu polepszenia na zdrowiu. Bo mnie pana tak żal, tak żal! — szeptała wyrazistym głosikiem. — O gdyby też pan mógł mieć swoją „małą jejmość“, któraby mogła pana pogłaskać i pocieszyć, jak ja głaskałam i pocieszałam tatusia, gdy go bolała głowa! I sama chciałabym być pańską „małą jejmością“... Mój ty biedaku! Dobranoc, dobranoc! Niech Bóg ma pana w swej opiece.
I odchodziła, czując sama jakby jakąś radość i ciepło w sercu. Miała wrażenie, iż jej współczucie musi go dosięgnąć jakimś sposobem. Gdy tak siedział samotny w wielkim fotelu przed kominkiem, prawie zawsze jakoś beznadziejnie wpatrując się w ogień i podpierając dłonią czoło, wydawało się Sarze, że ten człowiek nietylko przeżył wiele zgryzot w przeszłości, ale obecnie jeszcze miał jakąś ciężką zgryzotę.
— Przecież on już odzyskał swoje mienie i zaczyna
Strona:F. H. Burnett - Mała księżniczka.djvu/200
Ta strona została skorygowana.