P. Carrisford siedział i gryzł palce, wpatrując się w węgle płonące na kominku.
— Czy sądzisz... — zaczął mówić zwolna po chwili milczenia, — czy sądzisz, iż to jest możliwe, by inne dziecko... to, o którem nigdy nie przestanę myśleć... mogło... mogło, dajmy na to, znaleźć się w takiej nędzy, jak ta dziewczynka w sąsiedniej kamienicy?
Pan Carmichael spojrzał na niego z niepokojem. Wiedział, że najgorszą rzeczą dla zdrowia i umysłu tego człowieka były rozmyślania na ten właśnie temat.
— O ile dziewczynka, przebywająca w szkole madame Pascal w Paryżu, jest tą właśnie, której szukamy — odpowiedział tonem pocieszającym, — to zdaje mi się, że znalazła się w rękach ludzi, którzy potrafią dać jej należytą opiekę. Oni ją adoptowali, ponieważ była najserdeczniejszą przyjaciółką ich zmarłej córeczki, a sami byli bezdzietni. Pani Pascal doniosła, że są to Rosjanie, bogaci i z dobrej rodziny.
— A ta nieszczęsna kobieta nawet nie wie, dokąd oni ją wywieźli! — wybuchnął p. Carrisford.
Pan Carmichael wzruszył ramionami.
— E, to sprytna i wyrachowana Francuzica! Jej tylko w to graj, że tak łatwym sposobem pozbyła się dziewczynki, pozostawionej bez żadnych środków do życia po śmierci ojca. Kobiety tego rodzaju nie troszczą się losem dzieci, które mogłyby im być ciężarem.
Strona:F. H. Burnett - Mała księżniczka.djvu/203
Ta strona została skorygowana.