i takiej wygody nie zaznała już oddawna — conajwyżej w sennych przywidzeniach.
— Jakiż to miły sen! — mruknęła. — Jest mi ciepło, jak w raju. Nie... nie chce... mi... się... otwierać oczu.
Istotnie był to chyba sen. Czuła, iż leży przykryta stosem ciepłych, miłych kołderek. Tak, czuła, że to kołdry, a kiedy wyciągnęła rękę, namacała coś przypominającego edredenową pierzynkę w satynowem powleczeniu. Nie powinna budzić się z tego snu czarownego — powinna leżeć cicho, by go nie spłoszyć.
Ale spać nie mogła — choć przemocą zamykała oczy. Budziło ją coś nieokreślonego, znajdującego się w pokoju — jakieś światło — oraz odgłos — odgłos trzeszczącego i huczącego ogniska.
— Niestety, budzę się! — westchnęła smutno. — Cóż na to poradzić!
Otwarła oczy pomimowolnie — i naraz uśmiechnęła się gdyż czegoś podobnego nie widywała nigdy na poddaszu — i wiedziała, że nigdy nie ujrzy.
— No, przecież-em się nie obudziła! — szepnęła, wsparłszy się na łokciu i rozglądając się wokoło. Ja jeszcze śnię!
Była pewna, że to tylko sen... bo to co widziała, było na jawie wprost rzeczą niemożliwą.
Oto co widziała: na kominku płonął jasny, huczny
Strona:F. H. Burnett - Mała księżniczka.djvu/264
Ta strona została skorygowana.