zach, i jakby majacząc we śnie, — całe łany lilij... rozlewa się miły zapach w powietrzu... i wszyscy oddychają tym zapachem, bo ten wietrzyk wieje bezustanku. A małe dzieci biegają po tych łanach liljowych, zbierają całe naręcza kwiatów, śmieją się i splatają wianki. A wszystkie drogi i ulice błyszczą i połyskują... i choćby ktoś szedł niemi niewiedzieć jak daleko, nigdy nie bywa zmęczony... Wolno tam każdemu chodzić, gdzie mu się podoba... Dokoła miasta są mury z pereł i ze złota, ale tak niskie, że ludzie mogą opierać się na nich, jak na poręczach balkonów, spoglądać w stronę ziemi, uśmiechać się do niej i przesyłać na nią miłe wieści.
Jakąkolwiek opowiadanoby powiastkę, Lottie niewątpliwie słuchałaby jej z zachwytem i pod jej wrażeniem zapomniałaby o płaczu; atoli bajka, którą słyszała w owej chwili, była niezaprzeczenie najpiękniejsza ze wszystkich dotychczasowych. Lottie przytuliła się do Sary i łowiła uchem każde słowo. Niestety wszystko w świecie się kończy — skończyła się i bajka. Lottie tak się zmartwiła tem — wedle jej mniemania — zbyt rychłem zakończeniem, że znów wykrzywiła usta w podkówkę.
— Ja chciałabym tam pójść — zakwiliła. — Ja... tu... w tej szkole... nie mam mamusi...
Sara zauważyła sygnał ostrzegawczy i ocknęła się
Strona:F. H. Burnett - Mała księżniczka.djvu/61
Ta strona została skorygowana.