dostojnego dziada, śmiało, lecz zarazem z uszanowaniem wielkiem i mówił dalej.
— Nieraz próbowałem wyobrazić sobie, jak też dziadunio wygląda. Myślałem o tem często, leżąc w hamaku na okręcie, czy też dziadunio podobny do mego ojczulka?
— I cóż? — zapytał hrabia.
— Byłem jeszcze bardzo mały, gdy on umarł — odpowiedział Cedryk — więc go dobrze nie pamiętam; zdaje mi się jednak, że niema żadnego podobieństwa.
— Widzisz, zawiodłeś się — burknął hrabia.
— Nie, wcale nie — rzekł chłopczyk z żywością — przyjemnieby mi było zapewne zobaczyć twarz podobną do ojczulka, ale to nic nie znaczy, ja przecież teraz i dziadunia pokocham, a jak się kogoś kocha, to zawsze miło na niego patrzeć.
Hrabia był coraz więcej zdziwiony, a nawet trochę pomieszany; to dziecko z taką pewnością mówiło o tem, że go pokocha, jak gdyby to była rzecz najprostsza w świecie. A jednak on nigdy nikogo nie kochał, jego zaś nawet i własne dzieci nie kochały, bo nie dbał o to wcale. Cedryk mówił dalej, milczenie starca nie odebrało mu śmiałości.
— Czyż może wnuk nie kochać dziadunia? Ja zwłaszcza, com tyle dowodów dobroci doznał
Strona:F. H. Burnett - Mały lord.djvu/104
Ta strona została uwierzytelniona.