do niego, nie chciał mieć świadków swego wstydu i upokorzenia, gdy będzie zmuszony uznać spadkobiercą jakiegoś gbura, nędznego ulicznika z Nowego-Yorku. Już sam widok pięknego chłopca, który na ulicznika wcale nie wyglądał, przejął radością oschłe serce starca. Cała powierzchowność jego świadczyła o starannem wychowaniu, każdy ruch był szlachetny i wdzięczny, a ta śmiałość, z którą zbliżał się do niego, wsparty na grzbiecie brytana, szczególnie ujęła dumnego pana. Po dziecku Amerykanki nie spodziewał się tego i bardzo przyjemnie był zdziwiony.
Ale rozmowa z tem dzieckiem zadziwiła go więcej jeszcze i wprawiła w rodzaj odurzenia. Było to coś przechodzącego jego pojęcie. Najpierw przywykł on do tego, że każdy w jego obecności wyglądał onieśmielony, jeżeli nie zalękniony; nie przypuszczał więc nawet, aby wnuk nie okazał się także nieśmiałym. Tymczasem Cedryk nie uląkł się, ani Dugala, ani jego pana. Chłopczyna jednak nie miał miny zuchwałej: postępowanie jego nie było bynajmniej zuchwalstwem, tylko niewinną prostotą i ufnością. Uważał starca za kochającego dziadka i pragnął mu przywiązaniem wzajemnem odpłacić. Zrozumiał to hrabia, a pomimo oschłości i samolubstwa, ta ufność dziecka pewną przyjemność mu sprawiła. Znajdował upodobanie w myśli, że był
Strona:F. H. Burnett - Mały lord.djvu/109
Ta strona została uwierzytelniona.