ktoś przecież na świecie, patrzący na niego przychylnie, zbliżający się doń bez obawy; ta nowość miłe na nim wywierała wrażenie, bo była to nowość w całem znaczeniu tego wyrazu.
Dla tego to hrabia pozwolił dziecku mówić swobodnie o sobie i przyjaciołach swoich, słuchał go z uwagą i oczu z niego nie spuszczał. A mały lord odpowiadał chętnie na pytania i gawędził zwyczajem swoim z ożywieniem i prostotą. Opowiadał szeroko o Diku i przekupce z jabłkami, o sklepie korzennym pana Hobbes’a, zaczął wreszcie mówić z zapałem o uroczystości narodowej z powodu obioru nowego prezydenta, o iluminacyach, chorągwiach, o korowodzie z pochodniami. Przy sposobności wspomniał także o wielkiej rocznicy 4 Lipca i coraz więcej się zapalał, gdy nagle umilkł, jakby zakłopotany.
— No cóż tam — zapytał stary hrabia, spoglądając na niego — czemuż nie mówisz dalej?
Ale mały lord milczał i kręcił się niespokojnie na krześle; widocznie myśl jakaś nowa powstała w jego główce i rozważał ją ze zwykłą swoją roztropnością, odezwał się wreszcie z pewnem wahaniem.
— Przypomniałem sobie, że dziaduniowi może nieprzyjemnie będzie słyszeć o uroczystości 4 Lipca, bo to jest pamiątka... wojny o niepodległość. Może kto z krewnych lub przyjaciół dziadunia był wtenczas w Ameryce, należał do tej
Strona:F. H. Burnett - Mały lord.djvu/110
Ta strona została uwierzytelniona.