sędziwemu panu bólu, a nie umiał tego cierpliwie znosić. Lecz dziś nie łajał i nie zrzędził, chociaż noga bolała go więcej może, niż zwykle. Podniósł się, zaciskając zęby i oparł dłoń na ramieniu chłopczyka, który wytężył wszystkie siły, postępował powolnemi krokami i podtrzymywał starca troskliwie.
— Niech dziadunio dobrze się oprze — mówił z troskliwością — ja doskonale dziadunia utrzymam.
Gdy służący go prowadził, hrabia rzeczywiście całym ciężarem opierał się na nim, teraz wprawdzie dopomagał sobie laską, ale pomimo to ciężar dostojnej jego osoby zaważył porządnie na ramieniu chłopczyka i hrabia to spostrzegł; widocznie jednak chciał go wypróbować i nie wezwał pomocy kamerdynera. Nie doszli jeszcze do progu, gdy już mały lord był mocno zarumieniony, zdyszany, a serduszko mu biło, jak młotem. Nie ugiął się jednakże, wytężał muskuły, te muskuły, których siłę Dik tak podziwiał.
— Niech dziadunio się nie boi — powtarzał odważnie, chociaż i głosik jego zmieniony zdradzał zmęczenie — ja doskonale dziadunia utrzymam.... doskonale... a to przecież niedaleko...
Niedaleko było w rzeczy samej od biblioteki do sali jadalnej, droga ta wszakże wydała się Cedrykowi nieskończoną; nim doszedł od progu
Strona:F. H. Burnett - Mały lord.djvu/114
Ta strona została uwierzytelniona.