— O, z pewnością. Pan Hobbes żył zawsze ze mną w zgodzie. To był najlepszy mój przyjaciel, rozumie się po Kochańci.
— Któż to jest Kochańcia? — spytał hrabia, a brwi jego nasunęły się posępnie, wzrok przenikliwy wlepił w małego lorda.
— Kochańcia, to moja mateczka — odrzekł ten łagodnym i spokojnym głosem — ojczulek ją tak nazywał i ja także, bo ona dla mnie najukochańsza, najmilsza w świecie.
O tak, mateczka była dla niego najmilszą i najukochańszą, to też w tej chwili, gdy wieczór się przybliżał, zaczynało go ogarniać dziwne uczucie osamotnienia, smutek ściskał serduszko jego na myśl, że jej nie uściska, idąc do snu i zdala od niej noc spędzi. Starał się jednak panować nad sobą, powstrzymał łzy, cisnące mu się do oczu i z wesołą minką poskoczył do hrabiego, podając mu znowu ramię do pomocy. Ale hrabia tym razem nie opierał się tak ciężko na tem wątłem ramieniu i mały lord nie uczuł zmęczenia.
Znowu we dwóch zasiedli w bibliotece, hrabia na swoim fotelu, a Cedryk na kobiercu przed kominem obok Dugala. Pogłaskał psa po głowie i w milczeniu spoglądał w ogień. Hrabia nie spuszczał go z oczu, twarz chłopczyka przybrała wyraz smutku, parę razy westchnął z cicha.
Strona:F. H. Burnett - Mały lord.djvu/119
Ta strona została uwierzytelniona.