szalonej radości. Gdy ochłonął nieco, zwrócił na Gertrudę oczy błyszczące, jak gwiazdeczki i mówił:
— O, wiem już, co to znaczy, to dziadunio, on mi darował to wszystko, nieprawdaż?
— Tak jest — odrzekła Gertruda — jego Dostojność hrabia kazał te piękne rzeczy sprowadzić z Londynu i tu poskładać, ażeby mylord miał się czem bawić. Hrabia niczego szczędzić nie będzie, byle tylko mylord był wesół, nie tęsknił i nie wzdychał.
O, cóż to była za radość! Już samo obejrzenie tych wszystkich osobliwości zajęło parę godzin, a każdy przedmiot taki był ciekawy, dziwny, nadzwyczajny, że Cedryk nie mógł się oderwać od jednego, chociaż i inne miał ochotę oglądać. Co jednak najwięcej go zachwycało, to ta myśl szczególna, że prześliczne książki, zabawki, obrazki, te cuda wszystkie, naumyślnie sprowadzone były z Londynu i na tych półkach poukładane, ażeby on miał się czem bawić i cieszyć, gdy z Nowego-Yorku przyjedzie.
— O, Gertrudo! — zawołał z zapałem — czy jest na świecie drugi dziadunio taki dobry i wspaniałomyślny, jak ten mój dziadunio kochany?
Dziwny wyraz pojawił się na twarzy Gertrudy. Nie znała jeszcze hrabiego, bo niedawno przybyła na zamek, lecz od innych sług nasłuchała się o nim niemało, a nikt go nie nazywał
Strona:F. H. Burnett - Mały lord.djvu/131
Ta strona została uwierzytelniona.