szcze gorzej, jak przyjedzie ten mały z za morza, synek kapitana i tej tam jakiejś Merykanki. Gryzie się stary okropnie, że taki malec bez wychowania, ulicznik miejski, ma być spadkobiercą rodu.
Dla tego to rektor Mordaunt, który słyszał o przybyciu chłopczyka, z bijącem sercem przechodził przez dziedziniec zamkowy, powtarzając sobie w duszy, że sługa Boży przeciwności i upokorzenia znosić powinien cierpliwie. Dziś nie liczył wcale na dobre przyjęcie, a ważna sprawa niecierpiąca zwłoki zmuszała go do tego kroku, szedł jednak z takiem uczuciem, jak gdyby miał się rzucić w paszczę lwa. Wyobraźmyż sobie zdziwienie jego, gdy stanąwszy we drzwiach biblioteki, które Tomasz przed nim otworzył, usłyszał niespodzianie srebrzysty śmiech dziecka i głosik dziecinny, wołający wesoło:
— A co! dwa pionki! dwa pionki zabieram dziaduniowi, a dwa przedtem, to będzie cztery! A co!
Hrabia siedział w fotelu, jak zwykle, z nogą na poduszce spoczywającą, chłopczyk jasnowłosy, zarumieniony, śmiejący się, twarzyczkę przysunął do jego twarzy i wołał raz po raz:
— Dwa pionki! Na drugi raz dziadunio się odegra, a teraz moja wygrana!
Hrabia podniósł oczy na gościa, gdy usłyszał oznajmienie i skrzypnięcie drzwi. Pan Mor-
Strona:F. H. Burnett - Mały lord.djvu/140
Ta strona została uwierzytelniona.