daunt spostrzegł z nowem zdziwieniem, że nie był tak srodze namarszczony, jak zwykle, miał nawet w tej chwili wyraz twarzy całkiem odmienny, prawie uprzejmy.
— Aha! to pan, dzieńdobry, rektorze — i wyciągnął rękę do gościa; nawet i głos jego był jakiś miększy, łagodniejszy — cóż ty na to, rektorze? Widzisz, jakie sobie znalazłem zajęcie.
Położył rękę na ramieniu Cedryka, w oczach jego przeleciała błyskawica dumy, znać było, że rad takiego spadkobiercę przedstawić.
— To jest młody lord Fautleroy, rektorze — a zwracając się do Cedryka, dodał — pan Mordaunt, rektor naszej parafii.
Chłopczyk spojrzał na nowo przybyłego, na ubiór jego kapłański, starał się przybrać postawę pełną uszanowania i rzekł, podając mu rączkę:
— Bardzo mi przyjemnie pana poznać, panie rektorze — słyszał kiedyś, jak pan Hobbes witał podobnemi słowami jakiegoś nowego kundmana, któremu chciał wielką uprzejmość okazać.
Rektor zatrzymał przez chwilę w dłoniach tę małą rączkę, z upodobaniem wpatrywał się w twarzyczkę dziecka; i jego zniewolił odrazu ten dziwny urok, którym mały lord wszystkich pociągał ku sobie. A jednak poważny rektor nie zwrócił zapewne uwagi na piękność jego rysów, lecz w oczach wyczytał wyraz dobroci,
Strona:F. H. Burnett - Mały lord.djvu/141
Ta strona została uwierzytelniona.