— Pocóż koniecznie dziś masz jechać do matki? Jutro pojedziesz.
— O nie! — zawołał Cedryk — ona pewnie przez cały ranek myślała o mnie, i ja tu myślałem o niej, a to już tak późno.
— No dobrze, dobrze — rzekł sucho hrabia — zadzwoń i każ zajeżdżać.
W kwadrans potem sędziwy pan siedział wraz z wnuczkiem w pięknym odkrytym powozie, para dzielnych siwoszów unosiła ich śpiesznie przez cieniste aleje parku. Hrabia był milczący, ale dziecku ani na chwilę usta się nie zamykały. Cedryk mówił nieustannie o swoim koniku, rozpytywał się, jak wygląda, jaką ma maść, czy ma nazwisko, co najlepiej jeść lubi, ile ma lat, wreszcie, o której godzinie nazajutrz można go będzie zobaczyć? Niewyczerpany był w pytaniach.
— Kochańcia tak się ucieszy! — mówił — ona będzie bardzo wdzięczna dziaduniowi za to, że taki jest dla mnie dobry! Ona wie, jak ja zawsze koniki lubiłem, ale nie spodziewała się, że będę miał kiedyś swojego własnego. W Nowym-Yorku był jeden chłopczyk z Piątej Alei, co jeździł codzień na ślicznym kucyku. Chodziliśmy tam nieraz z Kochańcią naumyślnie, żeby na niego popatrzeć.
Chłopczyna oparł się o poduszki powozu i przez chwilę wpatrywał się w milczeniu w surową twarz hrabiego, potem odezwał się znowu:
Strona:F. H. Burnett - Mały lord.djvu/150
Ta strona została uwierzytelniona.