— Jaki dziadunio jest dobry, jaki dobry! Myślałem sobie właśnie, że pewno na całym świecie niema lepszego człowieka. Dziadunio tyle dobrego robi i ciągle myśli o tem, żeby komuś przyjemność sprawić. Kochańcia powtarzała mi nieraz: Nie powinniśmy nigdy myśleć o sobie, tylko zawsze najwpierw o innych pamiętać. Otóż dziadunio właśnie postępuje podobnie.
Dostojny hrabia był tak odurzony, słysząc to pochlebne zdanie o swojej osobie, że nie wiedział, co odpowiedzieć i zamyślił się głęboko. Niewinne słowa tego dziecka, które w szlachetnej swej prostocie upatrywało w samolubnych czynnościach jego dobroć samą i wspaniałomyślność, dziwne na nim wywierały wrażenie. A mały lord ciągle patrzał na niego swemi jasnemi, dużemi oczami, w których malowało się uwielbienie.
— Tyle osób dziadunio uszczęśliwił! — mówił dalej — Michał, Brygida, ich dzieci, stara przekupka, Dik, wreszcie i pan Hobbes, bo ten zegarek, który go tak ucieszył, kupiłem przecież za dziaduniowe pieniądze. Teraz ten dzierżawca Hugon, jego żona i dzieci, a i pan rektor był taki uradowany; policzmy, ile to osób! Ze dwadzieścia kilka! To dużo, bardzo dużo! A ja? toż dziadunio nieustannie darami mnie obsypuje; tyle zabawek prześlicznych, książek, obrazków, a teraz jeszcze ten konik! O, jak to pięknie,
Strona:F. H. Burnett - Mały lord.djvu/151
Ta strona została uwierzytelniona.