Strona:F. H. Burnett - Mały lord.djvu/153

Ta strona została uwierzytelniona.

wyrazem spoczął na pięknej, zarumienionej twarzyczce dziecka, siedzącego przy nim. Lecz wnet odwrócił się w inną stronę, coś, jakby nagłe przerażenie, przemknęło po jego surowem obliczu, oczy w zamyśleniu błądziły po drzewach parku, ozłoconych promieniami słońca.
— O tak — mówił znów mały lord — pragnę być podobnym do dziadunia, a przynajmniej — dodał ze skromną minką — starać się o to będę wszelkiemi siłami.
Tymczasem powóz toczył się szybko po alejach parku, w cieniu wspaniałych, rozłożystych wiązów i klonów. Przed oczami Cedryka przesuwały się znowu ładne polanki, porosłe paprocią i łączki ukwiecone; lekki wietrzyk poruszał trawkami i niebieskiemi dzwoneczkami, szumiał w liściach drzew olbrzymich. I znowu przebywali ciemne gąszcze i miejsca odkryte, oblane wesołem światłem słońca; znowu daniele i sarny podnosiły łebki i spoglądały na jadących, a króliki umykały w krzaki. Kiedy niekiedy odzywały się głosy kuropatw i przepiórek, ptactwo świegotało na gałęziach; cały park wydał się dziś chłopczynie jeszcze piękniejszy niż wczoraj, serduszko jego przepełnione było radością i uczuciem przywiązania do dziadka.
W innem usposobieniu stary hrabia spoglądał na ten uroczy krajobraz, inne myśli snuły się po jego głowie. Pamięć nie ubłagana przed-