rzając jedna za drugą słowa powitania, używane w Anglii przez wieśniaków:
— Niech was Bóg błogosławi, mylady.
Mężczyzni wszyscy zdejmowali czapki i kapelusze, pochylając przed nią głowy z czcią taką, jakby była królową. Zdziwiły ją zrazu te hołdy i zakłopotały, lecz wnet odgadła, że odnosiły się do matki małego lorda spadkobiercy. Zarumieniła się lekko i z uprzejmym uśmiechem oddawała ukłony, powtarzając półgłosem:
— Bóg zapłać, dziękuję.
Dla osoby, która całe życie spędziła w Ameryce, w kraju zupełnej równości, te uniżone powitania były rzeczą nową i niespodziewaną, to też pani Errol w pierwszej chwili z trudnością pokonać mogła pomieszanie. Ale w prostych słowach tych ludzi brzmiało uczucie życzliwe i serdeczne, co ją rozrzewniło; przedmiotem tego uczucia był przecież jej synek.
Tłumy rozstępowały się przed nią, weszła więc pomimo tłoku do kościoła i miejsce znalazła, a tymczasem przed kościołem powstał ruch wielki, spełniły się oczekiwania zgromadzonej ludności; wspaniały powóz hrabiego, siwe rumaki, złocista liberya służby, był to widok bardzo pospolity, dziś jednak wywołał niezwykłe wrażenie.
— Jadą, jadą! — słowo to, powtarzane przez wszystkie usta, przebiegało wśród tłumów, a wszy-
Strona:F. H. Burnett - Mały lord.djvu/164
Ta strona została uwierzytelniona.