stkie oczy zwróciły się ku drodze, na której ukazał się paradny zaprząg hrabiego. Powóz zatrzymał się wreszcie przed kościołem, Tomasz otworzył drzwiczki, chłopaczek jasnowłosy, ubrany, jak zwykle, w czarny aksamitny garniturek, wyskoczył pierwszy.
— Kapitan! Wykapany kapitan! — szeptali ci wszyscy, którzy ojca Cedryka pamiętali.
Cedryk wcale się nie spodziewał, że jest przedmiotem uwagi powszechnej; stał przy drzwiczkach powozu, czekał na hrabiego, wysiadającego powoli z pomocą kamerdynera. Chłopczyk z widoczną czułością śledził każdy ruch starca, a gdy ten wysiadł i stanął na ziemi, przysunął się do niego bliziutko i podał mu ramię z taką pewnością siebie, z takim uśmiechem dziecięcej poufałości zaglądał mu w oczy, że szmer podziwienia przebiegł tłumy. Srogi hrabia, ów postrach powszechny, widocznie wcale nie był postrachem dla wnuka, nie budził w nim nawet uczucia nieśmiałości.
— Mocniej, mocniej — mówił mały lord — niech dziadunio dobrze się na mnie oprze. Ach! jakże oni wszyscy serdecznie witają dziadunia — dodał, gdy ujrzał tłumy ludzi, kłaniające się z uszanowaniem i życzliwością. Każdy uśmiechał się na widok wdzięcznej twarzyczki dziecka.
— Zdejm kapelusz, chłopcze — odezwał się hrabia — oni ciebie tak witają, ukłoń się.
Strona:F. H. Burnett - Mały lord.djvu/165
Ta strona została uwierzytelniona.