oczy pełne wyrazu podniósł w górę, rączki złożył pobożnie, śpiewał z uczuciem, z zapałem, wyglądał jak aniołek z obrazów włoskich mistrzów. Promienie słońca, wpadające przez okno świątyni, oblewały blaskiem złocistym piękną twarzyczkę, jasne pukle włosów, tworzyły jakby aureolę dokoła główki dziecka. Matka patrzała nań z uczuciem nieopisanej miłości, usta jej szeptały modlitwę gorącą o pomyślność ukochanego synka, a w modłach tych błagała przedewszystkiem Boga, aby wielki majątek, który tak niespodzianie spadł na niego, nie zmienił na złe jego duszy.
— O, Cedrusiu mój — mówiła do niego wczoraj właśnie, żegnając go na dobranoc — o, Cedrusiu, chciałabym jaknajprędzej być starą i doświadczoną, ażebym umiała dawać ci dobre rady. Dziś tyle tylko powiedzieć potrafię: synu, bądź dobry, kochający, szczery, myśl więcej o bliźnich, niżeli o sobie. Kto kocha bliźnich, nigdy im krzywdy nie wyrządzi, lecz przeciwnie, o ile może, stara się dobrze czynić. Człowiek, zajmujący stanowisko wysokie, jakie ma być kiedyś i twoim udziałem, posiada możność czynienia wiele dobrego; nie zapomnij o tem nigdy, synku kochany, a będziesz szczęśliwy.
Chłopczyk powtórzył te słowa matki dziadkowi, gdy powrócił do zamku.
— A ja powiedziałem Kochańci — dodał —
Strona:F. H. Burnett - Mały lord.djvu/167
Ta strona została uwierzytelniona.