znikli wśród drzew alei. Gdy po kilku minutach powrócili, Cedryk jechał na przedzie, twarzyczkę miał rozognioną, usta zaciśnięte, lecz nie stracił fantazyi i kłusował dzielnie, wyprzedzając Wilkinsa.
— Stój! — zawołał hrabia — gdzieżeś podział kapelusz?
Wilkins dotknął prawą ręką własnego kapelusza i rzekł w zastępstwie małego lorda:
— Spadł na zakręcie alei, jego Dostojność nie chciał się zatrzymać i kapelusz pozostał na ziemi.
— Jak na pierwszy raz — mówił hrabia z odcieniem tryumfu do masztelarza — lord Fautleroy nieźle się popisał, nie boi się konia.
— O, nic a nic się nie boi — odpowiedział Wilkins — mnie się zdaje, że lord Fautleroy niczego się nie obawia. Już ja niejednego małego panicza uczyłem jeździć konno, ale takiego zucha, jak jego Dostojność, nigdy jeszcze nie widziałem.
— Musiałeś się zmęczyć — rzekł hrabia do Cedryka — może odpoczniesz teraz?
— Trochę się zmęczyłem — odrzekł chłopczyna — bo to okropnie trzęsie, nie wiedziałem, że to tak trzęsie; ale już odpocząłem i pojadę po kapelusz.
Strona:F. H. Burnett - Mały lord.djvu/176
Ta strona została uwierzytelniona.