mniemanie, jakie miał o nim łatwowierny wnuczek. Doznawał przykrości dotkliwej na samo przypuszczenie, coby ten wnuk powiedział, gdyby mu kto odkrył całą prawdę, gdyby doszło np. do uszu jego, że uwielbiany dziadek nazywany był powszechnie samolubem, złośnikiem, że przez lat wiele niczyjej życzliwości nie zjednał, a o nienawiści wszystkich otaczających wiedział i nie dbał o to wcale. A jednak czuł, jak ciężkoby mu było utracić szacunek i przywiązanie tego dziecka i na samą myśl o tem dreszcz lekki przejmował go od stóp do głowy. Zapominał o podagrze, o bólu w nodze i lekarz zauważył z podziwieniem korzystną zmianę w stanie zdrowia dostojnego swego pacyenta. Pochodziło to ztąd zapewne, że mniej był zajęty swoją chorobą, swojemi cierpieniami i nie tak się nudził.
Pewnego rana dzieci z poblizkiej wioski zaciekawione były niezwykłym widokiem. Obok Cedryka, jadącego na skarogniadym kucyku, zamiast Wilkinsa ukazał się jeździec okazały, którego oddawna nikt na koniu nie widział. Był to hrabia Dorincourt we własnej osobie, trzymał się jeszcze nieźle na przepysznym szpakowatym wierzchowcu i czoło miał znacznie rozpogodzone. Wybierając się na zwykłą konną przejażdżkę, chłopczyk powiedział z odcieniem smutku:
Strona:F. H. Burnett - Mały lord.djvu/190
Ta strona została uwierzytelniona.