— Chodź, kochaneczku, do domu — rzekła — mama ciebie potrzebuje, chodź prędzej.
Chłopczyk jednym susem zeskoczył ze swego siedzenia.
— Czy Kochańcia gdzie wychodzi i chce mnie zabrać z sobą? — zapytał, a gdy stara sługa nic nie odpowiadała, spojrzał na nią i spostrzegł szczególne jej pomieszanie.
— Co się stało, Katarzyno? — wykrzyknął niespokojnie.
— Dziwne rzeczy dzieją się u nas — odrzekła Katarzyna drżącym głosem.
— O, mój Boże! cóż takiego? — pytał Cedryk, biegnąc za nią śpiesznie — czy Kochańcia nie chora? może się zaziębiła...
— Nie, nie, nic złego się nie stało, przeciwnie, ale takie dziwne, dziwne rzeczy!
Gdy tych słów domawiała, zbliżyli się do drzwi mieszkania, na ulicy przed domem stała najęta karetka, przez okno parterowe Cedryk ujrzał w saloniku matkę, rozmawiającą z jakimś obcym, sędziwym panem. Katarzyna nie pozwoliła mu iść tam prosto, zaciągnęła go na górę do jego pokoiku i śpiesznie podawała najstrojniejszy garniturek kremowego koloru z piękną szarfą amarantową. Było to już we cztery lata po śmierci kapitana, chłopczyk nie nosił żałoby, chociaż matka nie zdjęła dotąd czarnej sukni. Katarzyna przyczesała mu także
Strona:F. H. Burnett - Mały lord.djvu/20
Ta strona została uwierzytelniona.