Nie wynurzał się z uczuciami swemi przed nikim, lecz każdy w domu widział, że nie mógł się obejść bez wnuka. Radby był nieustannie mieć go przy sobie, wypogadzał się widocznie na jego widok; gdy chłopczyk siedział u stołu na wysokiem krześle naprzeciwko dziadka, gdy w bibliotece chodził z kąta w kąt lub sadowił się na kobiercu, gdy przejeżdżali się razem, hrabia wyglądał zadowolony i dawna zmarszczka znikała mu z czoła.
— Pamięta dziadunio naszę rozmowę u stołu pierwszego dnia po moim przyjeździe? — rzekł raz Cedryk, podnosząc oczy od książki — ja mówiłem, że pewnie obaj w zgodzie żyć będziemy w tym ogromnym domu. I trudno być w lepszej zgodzie, nieprawdaż?
— Prawda — odpowiedział hrabia — dobrze nam bardzo we dwóch. Pójdź tu do mnie.
Cedryk zerwał się z kobierca i stanął przy fotelu dziadka.
— Czy ci nic nie brakuje? czy nie pragnąłbyś czego? mów — pytał hrabia, wpatrując się w chłopczyka. Ciemne oczy dziecka podniosły się na niego z wyrazem błagania i niepokoju.
— O, pragnąłbym... jednej tylko rzeczy.
— Czegoż to?
— Żeby Kochańcia tu była.
Hrabia brwi namarszczył.
Strona:F. H. Burnett - Mały lord.djvu/208
Ta strona została uwierzytelniona.