— Co mówisz, Hawisamie! — zawołał zmienionym głosem — to szaleństwo! to bajka niegodziwa!
— Na nieszczęście — odrzekł prawnik — nie jest to żadna bajka, lecz rzetelna prawda. Młoda kobieta przyszła dziś rano do mojej kancelaryi. Powiedziała mi, że syn pański Bewis ożenił się z nią przed sześciu laty w Londynie, pokazała mi świadectwo kościelne, metrykę ślubną. Po roku niezgodnego pożycia, rozstali się, syn jej ma dziś pięć lat. I ta jest także Amerykanką, lecz kobietą z gminu, bez żadnego wychowania. Powiada, że niedawno się dowiedziała o śmierci najstarszego pańskiego syna i tytule, spadającym na jej dziecko. Radziła się już innego prawnika, a do mnie przyszła, grożąc odrazu procesem.
W tej chwili mały lord, uśpiony na kanapie, poruszył się lekko, obrócił ładną twarzyczkę w stronę, gdzie siedział hrabia. Na tej twarzyczce dziecinnej, rumianej, świeżej, malował się taki spokój głęboki, taka niewiadomość spraw światowych, że tem większa boleść ścisnęła serce hrabiego na myśl o procesie, który mógł na to dziecko niewinne rzucić plamę, oskarżyć je o oszustwo i chęć przywłaszczenia sobie cudzej własności. Gorzki uśmiech pojawił się na jego ustach, gdy tak patrzał na uśpionego wnuka.
Strona:F. H. Burnett - Mały lord.djvu/231
Ta strona została uwierzytelniona.