Twarzyczka jego rozjaśniła się widocznie. Hrabia mierzył go przez czas jakiś wzrokiem od stóp do głowy; brwi jego siwe ściągnęły się, a oczy miały blask niezwykły.
— Czy będziesz moim chłopczykiem? — powtórzył wreszcie, a gdy to mówił, głos jego był dziwnie zmieniony, tak wzruszony i drżący, że nie pozostało w nim śladu dawnej surowości, stanowczość tylko była taż sama — bądź spokojny, będziesz moim chłopczykiem, mojem dzieckiem ukochanem, póki ja żyję, nikt mi nie wydrze ciebie.
Żywy rumieniec oblał twarzyczkę Cedryka, wyraz radości ją ożywił, włożył obie rączki w kieszenie, była to ulubiona jego postawa w chwilach zadowolenia, i zawołał wesoło:
— Doprawdy? Będzie mnie dziadunio kochał zawsze jednakowo? Ależ jeżeli tak, to cóż mi tam po tem hrabiowstwie? Ja myślałem, że to tylko lord Fautleroy może być dziaduniowym wnukiem i dlatego tak mi się jakoś dziwnie zrobiło. Ale jeżeli nikt nie odbierze Kochańci domu i karetki, i jeżeli ja pozostanę dziaduniowym wnukiem kochanym, to cóż mi to szkodzi, że będę się nazywał Cedryk Errol, a nie lord Fautleroy?
Hrabia przyciągnął dziecko do siebie i mówił tym samym wzruszonym głosem:
— Nie wydrą ci tego, co będzie w mojej
Strona:F. H. Burnett - Mały lord.djvu/262
Ta strona została uwierzytelniona.