spokojnym i słodkim. Obecność hrabiego nie budziła w niej trwogi, patrzała mu w oczy tak śmiało, jak Cedryk przy pierwszem spotkaniu. Ten starzec, który przez całe życie swoje gnębił wszystkich otaczających, starał się postrach i grozę budzić dokoła, dziwnie miłego doznawał teraz wrażenia, napotkawszy kogoś, kto śmiało i bez obawy na niego spoglądał, a nawet miał odwagę przekonania swoje wypowiadać w jego obecności.
— Piękna przyszłość otwierała się przed moim synem — mówiła dalej młoda kobieta i żywy rumieniec na twarz jej wystąpił — cieszyłam się tem bardzo; przedewszystkiem jednak pragnę, aby szedł w ślady ojca, był dobrym, prawym, nieskażonym.
— Aby nie naśladował dziada, nieprawdaż? — odezwał się hrabia szyderskim głosem.
— Dotychczas nie miałam przyjemności znać osobiście jego dziadka — odpowiedziała pani Errol bez zająknienia — wiem tylko, że był dobry dla mojego dziecka i wiem także... — tu zatrzymała się na chwilę i wzrok pogodny podniosła na starca — i wiem, że Cedryk kocha swojego dziadunia.
— A czy byłby mnie kochał — rzekł hrabia z lekkiem drżeniem w głosie — gdyby rozumiał, dlaczego matka jego wygnana jest z zamku?
— Nie sądzę — odparła pani Errol z prostotą — i dlatego właśnie nie chciałam, aby rozumiał.
Strona:F. H. Burnett - Mały lord.djvu/269
Ta strona została uwierzytelniona.