— Mało jest jednak kobiet, któreby w takim razie milczeć umiały — zawołał hrabia z żywością. Powstał z krzesła, na którem się usadowił był podczas tej rozmowy i zaczął się przechadzać po pokoju wielkiemi krokami, szarpiąc białe wąsy z niezwykłą gwałtownością.
— Tak, on mnie kocha — mówił, jakby sam do siebie — kocha mnie, i ja go kocham. Nigdy przedtem nie kochałem nikogo, a jego pokochałem tak gorąco, że sam nie przypuszczałem, abym był zdolny do takiego uczucia. Odrazu, od pierwszego dnia pochwycił mię za serce. Byłem starcem znękanym, znużonym życiem, on mnie z niem pogodził na nowo, dał mi cel w życiu. Ja się pysznię tym chłopcem, z radością i dumą myślałem, że zajmie kiedyś wysokie stanowisko w kraju, bo jest tego godzien.
Zatrzymał się przed panią Errol, która także powstała.
— Jestem nieszczęśliwy! — mówił — jestem bardzo nieszczęśliwy!
I znać to było na nim, że się czuł nieszczęśliwym. Zwykłe panowanie nad sobą opuściło go zupełnie, duma nawet nie dała mu siły powstrzymać drżenia głosu i niespokojnych ruchów. Załamał ręce, posępne oczy zamgliły się, jakby łzami.
— Nieszczęście przywiodło mnie do pani — mówił znowu — będę szczery, nienawidziłem cię
Strona:F. H. Burnett - Mały lord.djvu/270
Ta strona została uwierzytelniona.