— Oho! zobaczymy, czy tylko się sztuka uda — wołał Dik — czy ja dopuszczę do tego! Nie, nie, znam ja ją dobrze, nie pozwolę jej bruździć. Zachciało się jejmościance wielką panią zostać, korony hrabiowskiej się zachciało! Do twarzyby jej było, jak nie przymierzając świni w pawich piórach! W jednym dzienniku, teraz przypominam sobie doskonale, była wzmianka, że ten mniemany lord Fautleroy ma bliznę pod brodą, jakby od zagojonej rany. Otóż ja wiem, co to za blizna. Opowiadałem panu przecież, jak kiedyś Minna rozzłoszczona rzuciła we mnie półmiskiem i trafiła w własnego syna. Rana była okropna, Ben wezwał lekarza, a ten powiedział, że znak na całe życie zostanie. No patrzcież państwo! I ten chłopak wyszedł teraz na lorda! Winszuję! Taki on lord, jak i ja. Przysiągłbym, że to rodzoniuteńki syn Bena, a mój synowiec. Jeszcze i ja wyjdę na stryja lordów i hrabiów. Ktoby się spodziewał!
Dik był z natury roztropny, a ponieważ od dzieciństwa musiał sobie sam radzić na świecie, nabył tym sposobem niemało doświadczenia obok tej wrodzonej roztropności. Umiał nad każdą rzeczą zastanowić się uważnie, wyrozumieć jej znaczenie. Gdyby mały lord mógł był dnia tego zajrzeć do sklepu korzennego pana Hobbes’a, przekonałby się, jak gorliwych przyjaciół zostawił w Nowym-Yorku. Godziny tam upływały
Strona:F. H. Burnett - Mały lord.djvu/282
Ta strona została uwierzytelniona.