ani wdziękiem, ale miało twarzyczkę poczciwą i szczerą, podobne było do ojca.
Ben podszedł do drzwi i ująwszy chłopczyka za rączkę, przyciągnął go do siebie. Wzruszonym głosem i ze łzami w oczach mówił dalej:
— Przysięgnę także, że to moje dziecko, wydarte mi przez tę matkę wyrodną. Tomusiu — rzekł do chłopca — jestem twoim ojcem, zabieram cię z sobą.
— O, dobrze, tatko — zawołał spiesznie chłopczyna i wyraz zadowolenia ukazał się na jego twarzy. Widocznie niezbyt rozkoszne życie prowadził przy matce. Dzieciństwo jego upłynęło u jakiejś płatnej kobiety, matki prawie nie widywał, bo wcale o niego nie dbała. Dopiero przed kilku tygodniami, gdy w głowie jej powstał pomysł nowy i miała nadzieję dobry interes na nim zrobić, zabrała chłopca do siebie, ale i teraz nie okazywała mu czułości macierzyńskiej. Był on dla niej tylko narzędziem, prowadzącem do majątku, niczem więcej. Rozmaite przygody, których doznawał, odgrywając rolę lorda, już mu się biedakowi uprzykrzyły, ojciec tkliwie przemówił do niego, więc z wielką ochotą gotów był iść za nim.
— Ja także śmiało zaświadczyć mogę, że to syn mego brata i Minny — rzekł wówczas Dik, zbliżając się do chłopca — nietrzeba lepszego dowodu, jak ta blizna pod brodą.
Strona:F. H. Burnett - Mały lord.djvu/292
Ta strona została uwierzytelniona.