czek, sterczących po nad dachem; następnie olśniewały go niemniej okazałe kwietniki, tarasy, po których przechadzały się pawie z rozłożonemi barwnemi ogonami, sadzawki z pływającemi po nich łabędziami, tryskające wysoko fontany; wreszcie wielkie, paradne wschody i służba w liberyi, stojąca szeregiem w postawie głębokiego uszanowania, ilekroć przechodził tam z Cedrykiem, a raczej, ilekroć Cedryk go przeprowadzał. Zachwyt jego wzrastał stopniowo, gdy zwiedzał w towarzystwie małego lorda cieplarnie, zapełnione zwrotnikowemi roślinami, stajnie, gdzie każdy koń miał mieszkanie oddzielne, z napisem, głoszącym jego genealogią, wiek, imię, wreszcie zbrojownie, gdzie stały rzędem dawne pancerze, hełmy i wszelkie przybory, jakby czekając na rycerzy, mających je przywdziewać. Nic jednak nie zdumiewało poczciwca i nie zachwycało do tego stopnia, co galerya portretów rodzinnych.
— To jest coś, coś, niby muzeum, nieprawdaż? — zapytał, gdy Cedryk wprowadził go tam po raz pierwszy i pokazał wizerunki mężczyzn i kobiet w ubiorach staroświeckich; jedni mieli na sobie zbroje rycerskie, inni ogromne peruki i wykwintne dworskie stroje, kobiety suknie z aksamitu i złotogłowiu, perły i klejnoty — widziałem podobne muzeum w Nowym-Yorku.
Strona:F. H. Burnett - Mały lord.djvu/302
Ta strona została uwierzytelniona.