— Nie, nie zdaje mi się, żeby to było toż samo, co muzeum — odpowiedział Cedryk, kręcąc główką z pewnem wahaniem, bo i sam nie rozumiał dokładnie tego, co miał tłómaczyć — musi to być coś innego. Dziadunio powiada, że to wszystko nasi przodkowie, rodzina nasza.
— Rodzina! — wykrzyknął pan Hobbes — to jedna ma być rodzina, ci panowie i panie? Mój Boże, że też się to wszystko wychowało!
I znów Cedryk usiłował mu wyjaśnić, o ile sam te rzeczy pojmował, że to nie jest jedno pokolenie, tylko przodkowie jego rodu. Zacny kupiec w nowe wpadł podziwienie; on z własnych swoich przodków zaledwo pamiętał ojca, matkę utracił w dzieciństwie, o dziadku nic a nic nie wiedział, bo ojciec jego przybył do Nowego-Yorku z dalekiej jakiejś okolicy, tam rodzinę pozostawił i nigdy z nią potem żadnych nie miał stosunków.
— Bo to tak widzi pan — mówił Cedryk, tłómacząc — to ojciec i matka dziadunia, a to znów ich ojciec i matka, to ojciec i matka tamtych i tak dalej, i tak dalej, aż do... — tu podnosił paluszek, namyślał się — aż do... nie mogę sobie przypomnieć, jak on się nazywał, ten oto pra-pra-pra-dziadunio mojego dziadunia, wiem tylko tyle, że przybył do Anglii razem z Wilhelmem Zdobywcą, niezmiernie dawno.
Gdy nie był pewny siebie, wzywał pomocy
Strona:F. H. Burnett - Mały lord.djvu/303
Ta strona została uwierzytelniona.