za rączkę, przechodziła z nim od jednej gromadki do drugiej, uśmiechała się wdzięcznie do wieśniaków, rozmawiała z nimi, przypatrywała się tańcom.
W całym parku panował gwar wesoły. Grano w gry rozmaite, urządzone na murawach lub w namiotach, orkiestry przygrywały do tańców, nie ustających ani na chwilę; stoły, zastawione rozmaitemi przysmakami, także były nieustannie otoczone, a wypróżnione półmiski i butelki zastępowano natychmiast świeżemi. Wszyscy byli zadowoleni, szczęśliwi, począwszy od małego solenizanta.
Szczęśliwy był także i starzec, który dotychczas wśród bogactw i dostojeństw swoich nie zaznał nigdy prawdziwego szczęścia. Może dlatego czuł się teraz bardziej niż kiedykolwiek zadowolonym, że zarazem czuł się trochę lepszym. Nie był on jeszcze i dziś tak dobrym, jakim go sobie wyobrażał Cedryk, ale przynajmniej przywiązał się do kogoś, a nieraz nawet z ochotą spełniał dobre uczynki, do których myśl mu poddało tkliwe, poczciwe serduszko dziecinne. Był to w każdym razie dobry początek. A trzeba też dodać, że odkiedy pani Errol przeniosła się do zamku, hrabia coraz więcej smakował w jej towarzystwie. Pogłoski nie kłamały: ku wielkiemu podziwieniu własnemu, starzec pokochał synową w rzeczy samej. Lubił patrzeć na twarz jej
Strona:F. H. Burnett - Mały lord.djvu/311
Ta strona została uwierzytelniona.