go chłopczyka, który stał pomiędzy dziadkiem i matką, rozpromieniony, szczęśliwy, widząc się przedmiotem takich hołdów i takiego uwielbienia.
— Niech Bóg błogosławi to dziecko kochane! — wołały kobiety — niech rośnie na pociechę naszę!
Cedryk kłaniał się na wszystkie strony, dziękował; a potem mówił, zwracając się do matki:
— Jak oni mnie kochają! Muszą mnie bardzo kochać, nieprawdaż? O, Kochańciu, jakież to szczęście!
Hrabia położył dłoń na ramieniu dziecka:
— Trzeba im odpowiedzieć, chłopcze — rzekł — przemów do nich, podziękuj za te wiwaty i okrzyki.
— Czy naprawdę? — szepnął Cedryk zakłopotany — cóż ja powiem? — i podniósł oczy na matkę i miss Wiwianę, jakby wzywał ich pomocy.
Pani Errol uśmiechnęła się i dodała mu odwagi, a miss Wiwiana szepnęła także słówko zachęty.
Chłopczyk postąpił naprzód i mówił głośno, wyraźnie, chociaż troszkę nieśmiało z początku:
— Bardzo, bardzo jestem wdzięczny państwu za tyle grzeczności i... i... spodziewam się, że wszyscy się dobrze bawią w dzień moich urodzin, bo ja bawię się wybornie. Rad jestem niezmiernie, że mnie tak wszyscy kochają, i ja
Strona:F. H. Burnett - Mały lord.djvu/314
Ta strona została uwierzytelniona.