wziął go za rękę i pulsu poszukał — moje dziecko, co ci się stało? musisz być chory, gorączka, czy co! Wczoraj jeszcze śladu tego nie było.
I ze współczuciem położył szeroką dłoń swoję na jasnych kędziorach chłopaczka.
— Ależ ja zdrów jestem zupełnie — tłómaczył się Cedryk zdziwiony — żadnej gorączki nie mam. Dlatego to właśnie Katarzyna wczoraj po mnie przychodziła. Zastałem u mamy pana Hawisama, prawnika z Anglii, on nam całą tę sprawę wytłómaczył.
Pan Hobbes usiadł na zwykłem miejscu, nogi się pod nim zachwiały, wyciągnął dużą, kraciastą chustkę z kieszeni i otarł pot z czoła.
— Nie, nie, to niepodobna — powtarzał — alboś ty oszalał, albo ja.
— A ja panu mówię, że tak jest i niema na to żadnej rady. Pan Hawisam naumyślnie przecież z Anglii przyjechał, ażeby nas o tem uwiadomić. Dziadunio go przysłał.
— Jakże się ten twój dziadunio nazywa?
Cedryk wyjął z kieszonki starannie złożony papierek, na którym nakreślonych było kilka wyrazów dziecinną jego kaligrafią.
— Poczekaj pan, to takie długie nazwisko, że nie mógłbym go zapamiętać, więc sobie zapisałem. Dziadunio nazywa się Jan Artur Edward Errol, hrabia Dorincourt. Mieszka na zam-
Strona:F. H. Burnett - Mały lord.djvu/35
Ta strona została uwierzytelniona.